google0d32ab1f75dbe813.html

50 lat po... - 2 - reportaże i wspomnienia

Przejdź do treści

Menu główne:

Reportaże, artykuły

Podróż poślubna – część II


PIRYN – RIŁA – SOFIA

14–23 września 1975 roku



Pierwsza część mojej opowieści o podróży poślubnej zakończyła się w chwili, gdy konduktor bułgarskich kolei obudził nas (Mariannę i mnie) już na stacji w Septemwri. Szybko musieliśmy się ewakuować z pociągu, którym jechaliśmy z Płowdiw. Nasza droga wymagała trochę sprawności fizycznej, gdyż mieliśmy do pokonania kilka torów oraz skład wagonów towarowych. Nie obyło się bez przygód. W jednym z ciasnych przejść przez wagon towarowy zaklinowałem się moim plecakiem, lecz po kilku próbach udało się bez jakichkolwiek szkód w moim ekwipunku wydostać z tej kolejowej pułapki.
 Po chwili znaleźliśmy się na peronie kolei wąskotorowej, równoległej do głównej stacji w Septemwri. Minęło jeszcze sporo czasu, gdy został podstawiony skład tej kolei, a gdy to wreszcie nastąpiło udało nam się rozgościć na dwóch drewnianych ławkach w jednym z czterech, czy pięciu wagonów (a raczej wagoników) pociągu relacji Septemwri – Dobryniszte. Zmęczeni szybko usnęliśmy i nawet nie obudziliśmy się na moment, gdy pociąg ruszył. A była to godzina wpół do czwartej następnego dnia, tzn. 15 września.
 
 Obudził nas gwar ludzki
 
 …i stukot kół pociągu. W naszym wagonie było pełno tuziemców obojga płci stojących w ścisku i patrzących ze zdziwieniem na nas. Obdarzyliśmy ich takim samym spojrzeniem. Za oknami (już było widno) przesuwał się pejzaż górski, nieco podobny do naszego – beskidzkiego.
 Po ponad trzech godzinach, około 7.30 wysiedliśmy na stacji Bansko, przedostatniej stacji tej bardzo ciekawej linii kolejowej. Nawiasem mówiąc, najlepiej jest podróżować tą trasą w ciągu dnia, bowiem widoki są spektakularne. Pociąg wjeżdża na wysokość ponad 1200 metrów nad poziom morza i pokonuje liczne tunele, a nawet pętle, dzięki którym pokonuje znaczne różnice poziomu. Nie były nam dane takie przeżycia, ale za to trochę sobie pospaliśmy.
 Było wcześnie rano, gdy z naszymi plecakami na sobie właściwym miejscu ruszyliśmy do miasta Bansko. Nie chciałem Marianny martwić, ale bałem się, że nie będą kursowały rejsowe autobusy, które mogłyby nas wywieźć w głąb gór Piryn. Ale jednak okazało się, że jeszcze kursują. O godzinie ósmej był właśnie taki kurs. Wsiedliśmy do pojazdu (produkcji radzieckiej), w którym znajdowało się 18 miejsc siedzących i… ruszyliśmy.
 Oprócz nas było dwóch Bułgarów (nie turystów) i jeden oryginalny typ – Polak. Łysy jak kolano, szczupły i wysoki, z nosiłkiem, w średnim wieku. Zaś osoby jadące obok nas, a także kierowca tego busa zachowywali się wobec niego z szacunkiem i estymą. Okazało się, że jest to redaktor
 
 Andrzej Drawicz, we własnej osobie.
 
 Marianna po drodze ciekawie wyglądała przez okno, choć czasami z zaciekawieniem spoglądała na człowieka, który kilka lat później okazał się być czołowym polskim dysydentem i opozycjonistą.
 A za oknem (właściwie okienkiem) niewiele było widać. Ot, mglisty górski dzień. Jechaliśmy wąską, szutrową drogą coraz wyżej i wyżej. Po obu stronach drogi głębokie doliny, zaś silnik autobusika coraz to gorzej daje sobie rady z wysokością. Powoli też zaczynają się ukazywać pierwsze skaliste szczyty Pirynu. Z każdą chwilą zaczyna się również wypogadzać. Wreszcie dojechaliśmy do końcowego przystanku znajdującego się przy schronisku Bynderica (1811 m n.p.m.) pokonując ponad 500 metrów różnicy wzniesień.
 Andrzej Drawicz pozostał tu, bowiem miał zarezerwowane miejsce w tym schronisku, my zaś ruszyliśmy już na piechotę, nieco pod górę, do położonego wyżej i o pół godziny dalej schroniska pod Wichrenem (1950 m n.p.m.)
 Nieco powyżej, na w miarę równej łączce, rozbiliśmy nasz namiocik i w ten sposób założyliśmy bazę na kilka najbliższych dni. W schronisku, w kuchni dostępnej dla turystów zrobiliśmy sobie pierwszy, prawdziwie górski posiłek. Za oknem schroniskowej jadalni ulewa, a tymczasem do schroniska pod Wichrenem zawitał Andrzej Drawicz, od którego dowiedzieliśmy się o jego najbliższych planach literackich.
 Po południu, gdy pogoda nieco się poprawiła, wyszliśmy na pierwszy spacer. Po około pół godziny marszu doszliśmy do niewielkiego jeziora o nazwie Ribno ezero, leżącego malowniczo u stóp Muratow Wrych (2669 m n.p.m.). Niebawem wróciliśmy i po kolacji w schronisku poszliśmy do naszego namiotu by wtulić się w śpiwory i zainaugurować prawdziwie górskie nocowanie.
 
 16 września 1975 roku
 
 Wreszcie w tym dniu ruszamy na podbój piryńskich szczytów. Po śniadaniu zostawiamy nasz niewielki, o kolorze pomarańczowym namiot, wywieszając na jednym z odciągów polską flagę. Bierzemy mniejszy plecak (Marianny) z  jedzeniem i piciem. W planach jest wejście na przełęcz Todorina Porta (2580 m).
 Początek naszej drogi pokrywa się z wczorajszym spacerem nad Rybno ezero. Powyżej niego droga pnie się do góry w miarę łagodnymi zakosami. Marianna idzie nadspodziewanie dobrze. Z każdym krokiem dolina zapada się w głąb, zaś odsłaniają się piękne widoki na łańcuch górski z górującym masywem Wichrenu. Równie pięknie wygląda z tego podejścia kształtny wierzchołek Muratow Wrych. Przełęcz Todorina Porta (2560 m) osiągnęliśmy po około półtorej godziny od naszego wyjścia.
 Ponieważ osiągnęliśmy pierwotny cel naszej dzisiejszej wyprawy, postanowiliśmy odpocząć. Przełęcz ta oferuje wspaniałe widoki na południowy wschód. Szczególnie piękny jest widok w kierunku grani Strażyte (2799 m) i Poleżan (2851m). Widać też potężny masyw Kamienicy (2823 m). Odpoczywając na przełęczy pozdrawiamy dość licznych turystów przechodzących z doliny, w której leży schronisko pod Wichrenem do o wiele rozleglejszej doliny Demianicy.
 Po zasłużonym odpoczynku, postanowiliśmy wejść granią – już bez oznakowania – najpierw na szczyt Malka Todorka (2712 m), a później, jeżeli nie będzie trudności wspinaczkowych, na
 
 Todorin Wrych (2746 m).
 
 Grań okazała się łatwa do sforsowania i po godzinie stanęliśmy w najwyższym jej punkcie. Marianna jest dumna i bardzo szczęśliwa. Weszła na wysokość 2746 m i to prawdziwą skalną granią.
 Po nasyceniu się pięknem krajobrazu (szczególnie w kierunku leżącego naprzeciw Wichrenowi) postanowiliśmy zejść dość łagodnym, choć skalistym zboczem do wschodniego Kotla z dwoma jeziorami (Todorini Oczi). Tu napotkaliśmy ścieżkę z doliny Demianicy i podeszliśmy nią na przełęcz, na której kilka godzin temu odpoczywaliśmy. Już bez zbędnego przystanku ruszyliśmy drogą wcześniejszego podejścia i w niecałą godzinkę dotarliśmy do naszego namiotu przy schronisku pod Wichrenem.
 Zauważyłem, że Marianna jest w doskonałej formie fizycznej i humor jej dopisuje. Kując żelazo póki gorące poddaję jej do rozważenia myśl, aby jutro iść na Wichren, czyli najwyższy szczyt Pirynu (2914 m). Po kolacji kładziemy się spać. Trochę jest nam ciasno i… zimno (biwakujemy przecież na wysokości ponad 1900 m).
 
 17 września 1975 roku
 
 Rozpoczęliśmy dzień bardzo wcześnie, bowiem w planach marzy nam się wejście na najwyższy szczyt Pirynu. Marianna przygotowała szybkie śniadanie, kilka kanapek i picie na drogę (bufet w schronisku otwierany jest dopiero o 8 rano). O tej porze byliśmy już kilkaset metrów od majaczącego w dole, niewielkiego punktu, jakim był nasz morelowy namiocik.
 Niebawem doszliśmy do rozstaju dróg. W prawo od naszego szlaku wiodła droga biegnąca lekko wznoszącym się trawersem do kotła Kazana i dalej, w kierunku przełęczy Premkata (2610 m). Tak na Wichren szedłem rok wcześniej (1974 r.). My zaś, po krótkim odpoczynku ruszyliśmy stromym zboczem ścieżką wiodącą zakosami na przełęcz Kabata, a właściwie nieco powyżej niej.
 W tym miejscu wreszcie zobaczyliśmy góry znajdujące się za głównym grzbietem Pirynu. A było na co patrzeć. W dole błyszczało w słońcu Włahino ezero, zaś w dali było widać smukłe wierzchołki Georgicy (2589 m) i Sinanicy (2518 m).
 Nasza droga zwróciła się o 90 stopni w prawo. Przed nami piętrzyła się widziana już z bliska, biała kopuła szczytowa Wichrenu. Ścieżka prowadziła nas bardzo stromymi i krótkimi zakosami, a czasem wręcz wprost na sam wierzchołek. Pięliśmy się nań mozolnie (około 300 metrów różnicy poziomów), przy pięknej pogodzie. Około godziny zajęło nam podejście od miejsca ostatniego postoju na wierzchołek.
 
 Wichren (2914 m)
 
 Pogratulowałem Mariannie kolejnego pobicia rekordu wysokości. 2914 metrów – to już coś! Sam wierzchołek oszpecony różnymi tabliczkami i słupkami oraz po prostu – śmieciami. Widać stąd jak na dłoni cały Piryn, daleko rysowała się na północy Riła, na wschodzie – ciemne szczyty Rodopów i na południu już góry greckie. Niestety, góry Olimpu nie było widać!
 Po odpoczynku zaczęliśmy zejście na północną stronę. Ta okazała się bardziej stroma i skalista. Ścieżka wiodła niemal prosto w dół, bywały miejsca, kiedy trzeba było zsuwać się po skałach na siedzeniu. Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy na przełęcz Premkata (2610 m).
 Mając sporo czasu w zapasie, namówiłem Mariannę na przejście jeszcze dalej na północ – na słynne Konczeto. Niestety, niedługo potem pogoda zaczęła się psuć. Zaczęła napływać mgła ograniczająca widoczność. Jeszcze w miarę dobrych warunkach przetrawersowaliśmy szczyt Kuteło (2907 m), skąd – odwróciwszy się do tyłu – można było dostrzec potęgę Wichrenu. Trawers Kuteło doprowadził nas do ostrza grani i w ten sposób weszliśmy na
 
 
 grań Konczeto.
 
 Rzeczywiście przejście tego fragmentu trasy sprawia duże wrażenie i dostarcza wiele emocji. Jest to potężny „koń” skalny o długości około 400-500 metrów, opadający trzystumetrową, przepaścistą ścianą w kierunku doliny Byndericy, zaś z drugiej strony (zachodniej) jest bardzo strome kamienisto-piarżyste zbocze. Szlak tędy wiodący ubezpieczony jest przez łańcuchy osadzone na biało-czerwonych słupkach.
 Mgła (chmura) stawała się coraz bardziej gęsta i po zastanowieniu postanowiliśmy zawrócić. Moment ten nastąpił najprawdopodobniej w okolicy wierzchołka Banskiego Suchodołu (2884 m). Tą samą trasą powróciliśmy na przełęcz Premkata i w słońcu zaczęliśmy schodzić do kotła Kazana, gdzie jest malutki schron niezagospodarowany, używany przez alpinistów przy okazji atakowania wschodniej ściany Wichrenu.
 Później zeszliśmy niżej, do lasu i wielkiej jaskini Chana, gdzie w niedostępnych dla człowieka miejscach rosną olbrzymie szarotki. Dalej lasem, miejscami bardzo stromo zeszliśmy do schroniska Bynderica. Tam spotkaliśmy się po raz kolejny z panem Drawiczem, który nas zaprosił na kolację. Po niej, nie bardzo nam się chciało wracać do naszego, oddalonego o półtora kilometra namiotu.
 Jednak po pożegnaniu się z Andrzejem Drawiczem poczłapaliśmy drogą do miejsca naszego biwakowania. Ze względu na zimno panujące w nocy, postanowiliśmy przenocować w schronisku pod Wichrenem.
 
 18 września 1975 roku
 
 Cały dzień upłynął nam na wygrzewaniu się na slońcu. Nigdzie nie wychodziliśmy, choć wcześniej planowałem wejście na Muratow Wrych stosunkowo łatwą granią, na którą można było dotrzeć od schroniska pod Wichrenem obok Muratowo Ezero i podejściem na Włachin Pereval (przełęcz na 2488 m). Jednak ten ambitny plan nie poparła Marianna twierdząc, że samego mnie nie puści, a ona ma już dość górskich przygód. Postanowiliśmy więc jutro zjechać w doliny.
 
 19 września 1975 roku
 
 I tak się stało. Rano spakowaliśmy się. Niestety – sezon już się skończył i rejsowe autobusy przestały dojeżdżać zarówno do schroniska pod Wichrenem jak i niżej położonego schroniska Bynderica. Czekając więc na jakąś okazję i czujnie wypatrując jej na łączce poniżej schroniska zbieraliśmy poziomki, opalaliśmy się, a także konsumowaliśmy przywiezione jeszcze z Polski zupki w proszku.
 Po kilku godzinach udało nam się zabrać wraz z niemiecką wycieczką w dół, do Bansko. Ponieważ było już popołudnie, postanowiliśmy zanocować  w miejscowym hotelu Balkantouristu. Tu, po solidnym wymyciu się pod prysznicem i spacerze po mieście, poszliśmy do hotelowej restauracji na „wielkie żarcie”. Po kilku dniach typowo turystycznego jedzenia i mając w zapasie trochę bułgarskiej waluty daliśmy sobie upust, zamawiając prawdziwą kolację wraz z butelką Melnik 13, które to wino kosztowaliśmy jeszcze nad Morzem Czarnym i bardzo nam smakowało. Zaszumiało mi to wino w głowie nieźle. Co dalej się stało nie bardzo pamiętam… (w manuskrypcie tych wspomnień Marianna dodała przypisek „…i”)
 
 20 września 1975 roku
 
 Rano znów w drogę. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie przez hotelowe okno na Piryn błyszczący w słońcu, na typowe dachy bułgarskich domów i ruszamy na dworzec autobusowy. Nie wiem jakim cudem udaje się nam kupić bilety do Błagojewgradu, ale dzięki roztropności Marianny nawet mamy miejsca siedzące.
 Jedziemy przez Razłog, Predel i Simitli. Zaduch w autobusie okropny, wynagradza nam jednak to widok na Piryn i Riłę. W Błagojewgradzie przesiadamy się do autobusu jadącego w kierunku miejscowości Koczerinowo. Tu oczekujemy ponad trzy godziny na kolejny autobus zdążający do dzisiejszego celu naszej podróży – do Rilskiego Monastyru.
 Zanim przyszła uczta duchowa związana ze zwiedzaniem tego miejsca, musieliśmy starać się o nocleg. Kolejny raz swoje talenty pokazała Marianna i załatwiła nam domek kampingowy na nieodległym polu namiotowym.
 Później było
 
 zwiedzanie Rilskiego Monastyru
 
 – prawdziwej perły bułgarskiej architektury. Klasztor utrzymany jest rzeczywiście doskonale, a poza tym „żyje”. Można napotkać było monachów, czyli prawosławnych zakonników modlących się lub odprawiających nabożeństwa.
 Niestety, przyjeżdża tu bardzo dużo wycieczek i monastyr nie jest już miejscem kontemplacji i dla pielgrzymów czasem spotkania z Bogiem. Dużo mniejszych, czy większych kramów, a wokół nich ciżba turystów, chcących zakupić jakieś dewocjonalia o dość specyficznej jakości. Każdemu polecamy obejrzenie klasztornego muzeum i po prostu przejść się krużgankami. W muzeum można zobaczyć przepiękne naczynia liturgiczne, pochodzące nawet z XII i XIII wieku.
 Po zwiedzeniu Rilskiego Monastyru poszliśmy na kamping zrobić sobie kolację. Poznaliśmy też chłopaka z Krakowa, który spał w samochodzie marki Mikrus. Zaprosiliśmy go na tę kolację. Później poszliśmy spać okrywając się dodatkowymi kocami. Zasypiając, przez okno można było dostrzec w blasku księżyca górujący nad tym miejscem masyw Maljowicy (2729 m).
 
 21 września 1975 roku
 
 Obudziliśmy się skostniali z zimna, przed domkiem było biało od szronu. W nocy hasały po kampingu konie, które na szczęście nie zadeptały naszego znajomego. Zresztą wcześnie rano wyruszył w góry, zostawiając swój wehikuł w pobliżu recepcji. My zaś, po śniadaniu, spakowaliśmy się i zakupiliśmy bilety na autobus do Sofii.
 Około południa wyjechaliśmy z Rilskiego Monastyru. Po trzech godzinach jazdy dotarliśmy do Sofii i poszliśmy do Bałkantouristu wynająć kwaterę. Cena noclegu w Sofii okazała się wysoka, a na dodatek znajdowała się (owa kwatera) dość daleko od centrum miasta. Rodzina, do której trafiliśmy, była trochę dziwna – bogata i trochę „kombinująca”. Pokój, w którym zamieszkaliśmy, był ładny. Szybko rozgościliśmy się i wykąpaliśmy w łazience. Gospodarz uraczył nas oczywiście wódką i… położyliśmy się spać.
 
 22–23 września 1975 roku
 
 Dwa pozostałe dni naszej wyprawy do Bułgarii spędziliśmy na zwiedzaniu zabytków Sofii, wystaw sklepowych io wcinaniu bez przerwy owoców, o które w Polsce trudno. Byliśmy także na nocnej przejażdżce samochodem gospodarza na zbocza górującego nad Sofią masywu Witoszy (powyżej 2000 m).
 Jednak najbardziej utkwiło mi w pamięci zwiedzanie Muzeum Sztuki Starej Bułgarii, mieszczące się w cerkwi Aleksandra Newskiego. Są tam przepiękne ikony oraz wyroby złotnicze. Zajmowaliśmy się także robieniem drobnych zakupów na prezenty dla najbliższych. Ponieważ i forsy mieliśmy już malutko, a także nie było nic ciekawego specjalnie na pamiątki, męczyliśmy się niemiłosiernie.
 Wreszcie nadszedł czas powrotu do Polski – 23 września. Rano spakowaliśmy się i pożegnaliśmy gospodarza. Dostaliśmy na koniec arbuza, którego zjedliśmy na przystanku tramwajowym. Tramwajem dojechaliśmy do centrum, stamtąd nieomal kłusem dotarliśmy do przystanku, z którego jeżdżą autobusy na lotnisko. Później szybka odprawa i… do samolotu.
 Okazał się nim być duży, trzysilnikowy Tu-154. Mieliśmy jako współpasażerów m.in. caly cygański zespół „Roma”. Niedługo potem wystartowaliśmy. Obsługa bułgarska była na poziomie, był obiad i wino, napoje chłodzące i kawa lub herbata.
 Po dwugodzinnym locie wylądowaliśmy w Warszawie, gdzie powitali nas rodzice Marianny i jej brat – Zenek. Na tym zakończyła się nasza podróż poślubna.

 
Copyright 2015. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego